Moje refleksje na temat Issana Dorsaya
Mowa Dharmy Roshiego Bernie Glassman
(Dotarło do mnie właśnie, że niedługo powstanie film o Issanie Dorsayu, w związku z tym postanowiłem poniżej podzielić się swoimi przemyśleniami na jego temat.)
Z mojego doświadczenia wynika, że wiele osób przychodzi praktykować Zen, ponieważ uwielbia historie o dawnych mistrzach. Osoby te lubią czytać o skandalicznym zachowaniu nauczycieli Zen, którzy mówili dziwne rzeczy i zachowywali się w sposób jeszcze dziwniejszy. W społeczeństwie takie zachowanie kojarzy się z dziećmi, głupcami, albo nawet szaleńcami.
Odnoszę też wrażenie, że często uwielbiamy nauczycieli żyjących setki lat temu, ale nie lubimy ich za ich życia. Nie przepadamy za współczesnymi nam wariatami i ekscentrykami, ponieważ są to ludzie, którzy ukazują nam nasze własne ‘cienie’. Żyją w mrocznych stronach nas samych, nie naszego społeczeństwa, ale w ciemnych sferach naszej własnej psychiki. Swoim działaniem ukazują nam dobitnie jacy jesteśmy, to, czego nie chcemy widzieć – naszą odmowę podporządkowania się i odmowę dorośnięcia. Postawę człowieka, który ignoruje konwencje i przyjęte powszechnie akceptowane standardy, kreując swoje życie spontanicznie z tego co się pojawia.
Myślę o Issanie Dorsayu jako ‘cieniu’ żyjącym w wielu ludziach. Był uzależniony od narkotyków, był gejem, pojawiał się ubrany w kobiece stroje, zmarł chory na AIDS. Przez wiele lat żył na krawędzi, przyjaźnił się z ćpunami, drag queenami i pijakami, podobnie jak on - żyjącymi w stałym zagrożeniu i na peryferiach społeczeństwa. Umierając, jako nauczyciel Zen i kapłan, nadal przyjaźnił się z nimi i dbał o nich, o ludzi chorych na AIDS, których nasze społeczeństwo odrzucało i nadal odrzuca.
Podobnie jak dawni mistrzowie Zen Issan Dorsay szokował. Swoim życiem manifestował ciemną stronę naszego istnienia. Kochano go, nie tylko po śmierci, ale także w trakcie jego życia. Posiadał niezwykły entuzjazm wobec życia, ale także wobec śmierci.
Po raz pierwszy spotkałem go w 1980 roku, zaraz po tym, gdy zaczął prowadzić grupę Maitri na Hartford Street. W tym samym czasie odwiedziłem ośrodek Zen w San Francisco. Byłem w zendo, gdy Roshi Richard Baker, opat tej sanghi, ogłosił, że tworzy się grupa satelicka zrzeszająca gejów medytujących Zen w samym centrum dzielnicy Castro w San Francisco. Na ich czele, tej grupy, stanął właśnie Issan Dorsay. Roshi Baker wspierał jego pracę przez wiele lat. Wtedy usłyszałem o nim po raz pierwszy.
W tym samym czasie założyłem wspólnotę medytującą w stylu Zen w Nowym Jorku. Wizją naszej praktyki było aktywne zaangażowanie w sprawy społeczne. Pierwszym celem, jaki sobie postawiliśmy, była pomoc w znalezieniu mieszkań i pracy naszym sąsiadom znajdującym się w złej sytuacji życiowej. W tamtym okresie były to niezwykłe przedsięwzięcia podejmowane przez ośrodki Zen. Dlatego też byłem bardzo ciekaw jak wypadnie misja Issana. Od tego czasu wielokrotnie rozmawialiśmy przez telefon. On dzwonił z San Francisco, ja z dzielnicy Yonkers w Nowym Jorku. Informowaliśmy się na bieżąco o tym, co robimy. Pewnego dnia powiedział mi, że przyprowadził ze sobą do ośrodka Zen na Hartford Street, umierającego na AIDS.
Był to rok 1987. Teraz, po wielu latach, nie wydaje się to aż tak niezwykłe, ponieważ wiele buddyjskich wspólnot pomaga osobom potrzebującym, chorym i umierającym. Czyż sam Budda nie rozpoczął swoich poszukiwań Oświecenia z powodu chorób i śmierci ludzi, doświadczeń, które tak silnie nim wstrząsnęły, gdy wydostał się poza mury pałacu?
Wracając do roku 1987, to trzeba jednak przyznać, że zachowanie Issana mogło wydawać się wówczas szaleństwem. Dla wielu osób właściwe zachowanie się buddystów Zen to przychodzenie do zendo i siedzenie na poduszce. Nic więcej. Oczywiście siedzeniu zawsze towarzyszyły mowy Dharmy, mówiące o włączaniu doświadczenia medytacyjnego w codzienne życie i o roli bodisatwy ślubującego wyzwolić wszystkie czujące istoty. Ale dla większości, rola bodisatwy zaczynała się dopiero po osiągnięciu Oświecenia. Stąd też brało się przekonanie, że dostarczanie umierającym ludziom schronienia, jedzenia, opieki medycznej oraz otoczenie ich pełną ciepła i troski opieką, nie jest właściwą, prawdziwą buddyjską praktyką. Kiedy założyłem Graystone Manadalę, organizację wspierającą mieszkańców Yonkers, powtarzano mi stale, że to co robię nie jest właściwe. Zarzucano mi także, że jako nauczyciel i duchowy przewodnik, w zły sposób, w sposób ‘nieczysty’, przekazuję nauki Zen.
Podobnie było z Issanem. Jego również ostro krytykowano za to co robił. Ale nie pozwolił na to, żeby ta krytyka go powstrzymała. Przyszedł więc z J.D. Kobezakiem do ośrodka Zen na Hartford Street. Z diagnozy lekarskiej wynikało, że J.D. Kobezak ma najwyżej trzy miesiące życia. Odwiedziłem ich sześć miesięcy później, a on nadal żył i co więcej był w świetnym stanie ducha. Od tego spotkania żył jeszcze ponad rok. Wtedy właśnie Issan otworzył Hospicjum Maitri dla mężczyzn zarażonych wirusem HIV. Spędziłem z nim wtedy dużo czasu i zakochałem się w nim. Był zawsze ‘we właściwym miejscu’, bardzo obecny wobec ludzi wokół siebie, pełen humoru w sytuacji, którą niektórzy mogliby nazwać makabryczną. Prawdę mówiąc, często myślę o nim jako o połączeniu Lenny Bruce’a i Jego Świątobliwości Dalaj Lamy. Posiadał zdolność prześmiania każdej sytuacji, bez względu na to jak trudna, czy bolesna, by nie była. Przyjmował z beztroską, a nawet radością, ponure chwile, jakie niosło ze sobą życie.
Pamiętam moment, kiedy zadzwonił do mnie, żeby powiedzieć, że sam jest nosicielem HIV. W jego głosie nie było cienia smutku, ani lęku. Był pełen nonszalancji. Opowiadał o miłości do swojego przyjaciela, o którym wiedział, że jest nosicielem HIV. Mówił, że uprawiali seks, a później zrobił test i odkrył, że sam jest zarażony, że teraz musi się sam o siebie zatroszczyć. To była bardzo prosta rozmowa.
Przypomniało mi to historię ojca Damiena, który opiekował się trędowatymi na wyspie Molokai w archipelagu Hawaje, w II poł. XIX wieku. Nie jest łatwo zarazić się trądem, jeżeli ktoś przestrzega pewnych zasad. Ojciec Damien nie stosował żadnej ochrony. Jadł z tych samych naczyć, z jakich jedli trędowaci, nie mył rąk, w efekcie zaraził się trądem i zmarł.
Porównaniem tym nie chcę powiedzieć, że Issan nie traktował poważnie zarażenia się HIV i nie zabezpieczał się. Wiem jednak jak bardzo dotykało go spustosznie, jakie choroba ta czyniła wśród jego przyjaciół żyjących w dzielnicy Castro. Nie pomogę w żaden sposób tym twierdzeniem, ale mam wrażenie, że Issan, podobnie jak jego poprzednik ojciec Damien, chciał żyć i umrzeć w tym samym bólu, jakiego doświadczał jego przyjaciel. Chciał przeżyć całe cierpienie, jakiego doświadczali jego znajomi: ich wybujałej indywidualności, ich żywiołowego stylu życia, ich ‘joie de vivre’, choroby i w końcu śmierci.
Podobnie jak Awolekiteśwara, Bodisatwa Współczucia, Issan Dorsey był świadkiem radości i bólu wszechświata. Ludzie kochali go za jego radość życia, za umiejętność przywoływania wszystkich radości jakie nam ono daje. Kochali go jeszcze bardziej za bycie świadkiem głębokiego bólu i smutku. On nie tylko o tym mówił, on tym żył dlatego przyprowadził do zendo chorego na AIDS J.D. Kobezaka.
Jest pewna słynna buddyjska mantra na cześć Kanzeon, która jest nikim innym jak Awolekiteśwarą, Bodisatwą Współczucia. Któregoś razu, w trakcie telefonicznej rozmowy z Issanem, powiedziałem mu, że właśnie skończyłem tłumaczenie tej pieśni. Podekscytowany tym faktem, poprosił, żebym mu ją szybko przesłał. Chciał o niej mówić na najbliższym odosobnieniu Zen. Tak też zrobiłem.
Mantra ta wysławia Kanzeon, która słyszy wszystkie dźwięki świata, jest świadkiem życia każdego z nas. Działanie Bodisatwy o tak wielkim współczuciu przekracza możliwości naszego pojmowania. Kanzeon wpływa na nas bezpośrednio, jako bezpośrednia przyczyna naszej transformacji, ale także pośrednio jako element naszego otoczenia, np. jako jakaś osoba, która towarzyszy nam na naszej ścieżce życia. Nasza karma to właśnie połączenie tych bezpośrednich i pośrednich przyczyn. Jej moc działania trwa jeszcze długo po śmierci nauczyciela. Dlatego często mówi się, że największe nauczanie pojawia się po jej lub jego śmierci.
W 1997 roku, dziesięć lat po śmierci Issana, otworzyliśmy – będący częścią Greyston – Ośrodek dla chorych na AIDS. Nazywamy go Ośrodkiem Maitri po Hospicjum Maitri założonym przez Issana. Kompleks mieszkalny, który nazwaliśmy na jego cześć - Issan House - składa się z 35 mieszkań dla ludzi z wirusem HIV/AIDS. Kiedy kilka miesięcy po otwarciu spacerowałem po ośrodku, zaczepił mnie nieznajomy mężczyzna. Był to chory na AIDS mieszkaniec tej dzielnicy. Nie był buddystą. Podziękował mi za otwarcie ośrodka i wyznał jak bardzo żałuje, że nie poznał osobiście Issana Dorsaya.
Tłum. Sabina Steckiewicz